Powrót do przeszłości, czyli Hongkong po 10 latach

Nad naszymi zimowymi wyjazdami ciąży jakieś fatum. To pewnie kara od losu za spędzanie świąt z dala od reszty rodziny (choć ta akurat wykazuje się ogromnym zrozumieniem). Dwa lata temu mieliśmy lecieć do Malezji, ale plany pokrzyżowało nam jaśkowe zapalenie płuc (o czym więcej tu). Bilety przełożyliśmy na kolejny rok, ale i tym razem okoliczności średnio nam sprzyjały. Wszyscy byliśmy porządnie przeziębieni, a ja dodatkowo w drugim miesiącu ciąży. Radość z odkrywania nowego kraju psuły mi więc mdłości i strach przed – niebezpiecznym dla płodu – wirusem Zika. W tę gwiazdkę planowaliśmy tour de Taiwan. W przeddzień wigilii zwarci i gotowi stawiamy się na lotnisku. Tam okazuje się jednak, że ignasiowemu paszportowi brakuje kilku dni do wymaganego 6-miesięcznego okresu ważności. Mimo łez i błagań, nie udaje nam się wejść na pokład, choć ANA – być może pod wpływem mojej histerii – wspaniałomyślnie zgadza się na bezpłatną anulację biletu.

Kolejne dwa dni koczujemy ze spakowanymi walizkami na środku salonu, szukając alternatywnych destynacji. Święta – ze względu na planowany wylot do Tajwanu – „obeszliśmy” (i to w tym roku bardzo tradycyjnie) z dwudniowym wyprzedzeniem. W Wigilię właściwą nie mamy więc już ani opłatka, ani świątecznych przysmaków. Dla świątecznej atmosfery oglądamy „Kevina samego w domu”, a kilka godzin później (lot o 6 rano) ponownie ruszamy w kierunku lotniska. Kierunek: Hongkong (tu wystarczy paszport ważny przez miesiąc).

Ostatni (i pierwszy) raz byliśmy w Hongkongu niemal równo 10 lat temu, w czasie naszej podroży poślubnej do Nowej Zelandii. To było nasze pierwsze – absolutnie magiczne – zetknięcie z Azja. Hongkong jawił nam się wówczas jako szczyt egzotyki. Fascynowali nas ludzie na ulicy, ekscytowaliśmy się zwykłą przejażdżką metrem, jak paparazzi obfotografowaliśmy hongkońskie maluchy (nie przypuszczając, że po 10 lat wrócimy z trojką własnych).

10 lat temu

10 lat temu

Boimy się konfrontacji z magicznymi wspomnieniami. I faktycznie początkowo wydaje się, że z „milusińskimi” to już nie będzie to samo.

Pierwszego wieczora daje nam popalić Milunia vel Aka-chan’ka. Zmęczona i rozregulowana po podroży, wyje nieprzerwanie od północy do 2. Nic tam – odeśpimy rano, przecież nie ma pracy ani szkoły. Niestety skoro świt budzi nas potworny łomot. W szlafroku i z rozwianym włosem pędzę do znajdującej się tuż nad nami siłowni. Okazuje się jednak, że to nie nieuważnie upuszczane sztangi, a remont klatki schodowej. Strzelam focha pt. „przy trójce dzieci jedyne, czego oczekuję od hotelu to godne warunki do spania” i zostajemy przeniesieni do innego skrzydła. Jest wprawdzie cicho, a z okna rozpościera się oszałamiający widok na zatokę, ale za to z łóżka wystaje nam pół łydek. Mimo błagań Wiktora, nie odpuszczam i tym razem lądujemy w najbardziej wypaśnym apartamencie w całym hotelu. Pokojówka na widok naszych siat wypełnionych pieluchami, resorakami i 1001 innych drobiazgów stwierdza rozumiejąco, „o, widzę, że macie trochę osprzętu dla dzieci”.

No to możemy zabrać się za odkrywanie miasta! Gdy w końcu docieramy do Wzgórza Wiktorii – największej bodaj atrakcji Hongkongu – Jasinek oświadcza, że bolą go nogi i dalej nie idzie, a w ogóle to chce już wracać do Tokio. Mimo „dodających siły” batoników muesli, przejście 4-kilometrowej trasy widokowej wokół szczytu zajmuje nam niemal 2 godziny. W dodatku w najbardziej zatłoczonym punkcie widokowym nasz synek nieznoszącym sprzeciwu głosem oznajmia, że musi zrobić siusiu. Na dół – mimo długiej kolejki i wózka, który trzeba rozłożyć na części – decydujemy się zjechać zabytkowym tramwajem.

Nasz niespieszny orszak

Za to panorama miasta zapiera dech

Co dalej? Mamy już serdecznie dosyć, a do zagospodarowania zostało jeszcze pół dnia (i cały kolejny tydzień!). Po długich negocjacjach staje na pobliskim parku ze zwierzątkami. Wiktor wtaszcza wózek z Milą po kilkudziesięciu stromych schodach. Chłopcy wciągają po podłym hot-dogu i stwierdzają, że na zwierzątka nie mają już siły. Obiecujemy sobie z Wiktorem, że na kolejny urlop jedziemy do Club Med. Tymczasem ruszamy na prom, którym musimy przeprawić się z Wyspy Hongkong do Kowloon, gdzie mieszkamy. I wówczas następuje zupełnie niespodziewana reaktywacja. Chłopaki chłoną nowe bodźce, zafascynowani bujną roślinnością, sunącymi po ulicach dwupiętrowymi tramwajami (podobno jedynymi na świecie) i przeprawą ponad stuletnim promem.

Rozkręcili się do tego stopnia, że odrzucają propozycję, żeby z przystani promowej do hotelu podjechać autobusem. Puszczają się biegiem nadmorską promenadą, tak że ledwo możemy pokontemplować wspaniałą panoramę miasta. Janek dla dodania sobie animuszu, podśpiewuje „Despacito” i „Gangnam style”. Wieczorem krokomierz Wiktora wskazuje 14 kilometrów!

Drapacze chmur w Hongkongu widziane z promenady Tsim Sha Tsui w Kowloon

I tak już do końca wyjazdu! Nasz mały Jasiek – który jeszcze 4 miesiące temu ledwo był w stanie dojść od przydomowego supermarketu – będzie maszerował średnio 12 kilometrów dziennie! Zawędruje do Mongkoku i z powrotem. Wdrapie się nawet na słynny „grzbiet smoka”, czyli malowniczy, acz męczacy nawet dla nas, szczyt Dragon’s Back.

Na “grzbiecie smoka”

Najdzielniejsi piechurzy

Hipsterska wyspie Lamma

Wspólne włóczenie się sprzyja też rozmowom o wszystkim i o niczym. Ignaś zasypuje nas detalami na temat „footballersow” i „klobów” (wiedzę tę czerpie głównie od francuskojęzycznych kolegów, stąd przekomiczna wymowa). Po dinozaurach w 2014, rycerzach w 2015, Gwiezdnych Wojnach w 2016 i super-bohaterach w 2017, ten rok upłynie mu niewątpliwie pod znakiem piłki nożnej. Jasiek – nienaciskany – w końcu opowiada trochę o przedszkolu. Zadziwia nasz też ciętymi aforyzmami w stylu podsłuchanego u Babki „tylko nudni ludzie się nudzą” (w odpowiedzi na mędzenie Ignasia). Pierwszy raz mamy wrażenie, że dla obu chłopców wyjazd ma walor poznawczy. Jedynie Mila jest nadal transportowanym z miejsca na miejsce pakuneczkiem, choć wydaje się przeszczęśliwa z obecności „braci łosi” (jak pod wpływem jednej z ich ulubionych książeczek nazywamy naszych synków). Może to i dobrze, że Tajwan nie doszedł ostatecznie do skutku, bo tam mieliśmy bardzo ambitny program (6 przystanków w ciągu 10 dni), więc wspólnego niespiesznego czasu byłoby na pewno mniej.

Pakuneczek Mila

Jasne – towarzystwo „milusińskich” ma też swoje minusy. Włóczenie się po zaułkach z nieporęcznym wózkiem nie jest szczytem frajdy, a każda przechadzka musi mieć punkt kulminacyjny w postaci postoju na lody, sklepu ze zwierzątkami czy straganu z (podróbkami) strojów piłkarskich.

Przerwa na zwierzątka

Niektóre atrakcje są w ogóle poza naszym zasięgiem. Nie dla nas kluby i restauracje SoHo ani lokalne muzea. Gdy przypadkowo spotkani (bezdzietni)  znajomi z Tokio pytają nas o sylwestrowe plany, wybuchamy śmiechem. Nowy Rok witamy, podziwiając fajerwerki z hotelowego pokoju, po czym (wszyscy poza panną Milą) idziemy spać.

Przeżywamy też chwilę prawdziwej grozy. Gdy „bracia łosie” z dzikim krzykiem na ustach wpadają do hotelowego lobby, wzdycham do Wiktora, jakże by to było cudnie, gdyby tak choć jeden dzień dane nam było spędzić bez ich wrzasków. Moje życzenie już wkrótce ma się spełnić – „be careful what you wish for”, jak to mawiają Anglosasi… Przyzwyczajeni, że na stacjach metro dość długo oczekuje na wsiadających, niespiesznie ładujemy się do otwartego wagonu. Wtem rozlega się pikanie i drzwi metra zatrzaskują się dosłownie w ułamku sekundy. Chłopcy są w środku, a my na zewnątrz. Na szczęście na peronie są dodatkowe drzwi, które próbujemy ze wszystkich sił powstrzymać przed zamknięciem. Musi to wyglądać dość dramatycznie, bo ktoś ze świadków zdarzenia alarmuje zawiadowcę stacji. Ten uwalnia naszych przerażonych synków, a nam udziela pouczenia. Do końca wyjazdu chodzimy karnie za rączkę.

Z powrotem razem

A jak od naszego „pierwszego razu” zmienił się sam Hongkong?

Przez te 10 lat liznęliśmy trochę Azji. Hongkong nieuchronnie stracił więc sporo ze swojej egzotyki. Targi pod gołym niebem czy zapyziałe zaułki Kowloon cały czas robią wrażenie. Ale natężeniem smaków, zapachów czy dźwięków nie mogą dorównać tym w Tajlandii czy Malezji. Nadal z pewną nieśmiałością podchodzimy do niektórych lokalnych specjałów. Chłopcy – stojąc przed wyborem kleik ryżowy ze „stuletnim” (w rzeczywistości kilkutygodniowym) jajkiem, „śmierdzące” (sfermentowane) tofu albo móżdżek – decydują się na suchy ryż, do popicia którego (zgodnie z chińską tradycją) dostają wrzącą wodę. Nie mamy też odwagi skosztować hongkońskiego zimowego przysmaku, czyli rozgrzewającej zupy z węża. Ale już dim sumami (czyli kantońskimi pierożkami na parze) zajadamy się wszyscy. Zresztą w Hongkongu można bez problemu dostać specjały ze wszystkich stron świata. Używamy sobie zatem na całego – jest i włoska pizza, i wietnamska zupa pho, i tajskie curry, i malezyjska laksa. Tylko na sushi i ramen jakoś nikt z nas nie ma zbytniej ochoty.

Jednocześnie – w porównaniu z aseptycznym Tokio – Hongkong to „prawdziwa Azja”. Chłopcy już pierwszego dnia stwierdzają, że zdumieniem, że „przecież my tu wcale nie jesteśmy najgłośniejsi!”. Szokuje ich też jedzenie na ulicy czy przechodzenie na czerwonym świetle. I wybrzydzają biedaki na stan publicznych toalet, nieświadomi, co ich czeka w Brukseli… Po 2,5 roku w Japonii, uderza ludzka różnorodność, energia, witalność. Ale od Japonii nie da się uciec. Na każdym kroku natykamy się na reklamy lodów z mleka z Hokkaido. Jest też japońska sieć fast-foodów Yoshinoya, Uniqlo (japoński H&M), Muji (japońska Ikea), największy w Hongkongu dom towarowy Sogo, a także supermarkety japońskiej sieci Aeon. Zresztą również w zwykłych sklepach na połowie produktów dostrzegamy katakanę i hiraganę. O dziwo, japońskie warzywa i owoce są tu nieco tańsze (ale też mniej smaczne) niż w Japonii (podejrzewamy, ze Japończycy na eksport przeznaczają mniej udane egzemplarze).

Największe wrażenie robią na nas hongkońskie kontrasty. Oszałamiające drapacze chmur i rozpadające się chatki rybackie. Wspaniałe rezydencje i smętne blokowiska-termitiery. Luksusowe butiki największych marek i tłoczne targi uliczne. Trzygwiazdkowe restauracje i najbardziej podejrzany streetfood. Miejska dżungla i ciche plaże i trasy turystyczne.

Hongkong B

 Postanawiamy wrócić do Hongkongu za kolejne 10 lat, tym razem bez nosidła i wózka!