Trzy godziny lotu i z zimy przenosimy się nagle do 25 stopni. Z miejskiej dżungli Tokio na zupełne odludzie. Lądujemy na wysepce Ishigaki, na samym południu Japonii. Jesteśmy 2000 km od Tokio i zaledwie 300 km od Tajwanu, a kulturowo gdzieś pomiędzy Japonią a Chinami. Ishigaki jest częścią – rozciągającego się na długości 1300 km – archipelagu Ryukyu, który do końca XIX wieku stanowił odrębne Królestwo Ryukyu, korzystające z protektoratu Chin.
Po wyjściu z samolotu uderza nas lekko wilgotne, podzwrotnikowe powietrze. Tubylcy ogorzali, uśmiechnięci i – na oko – zdecydowanie bardziej wyluzowani od „właściwych Japończyków”. Nikt się nie kłania ani nie przeprasza. W drodze do pensjonatu z niedowierzaniem przypatrujemy się pocztówkowym krajobrazom. Soczysta zieleń palm przeplata się z idealną bielą plaż i turkusem oceanu. Nie na darmo Wyspy Ryukyu nazywa się japońskimi Hawajami.
A co najcudowniejsze, raj ten mamy niemal do własnej dyspozycji. „A co was ciągnie na takie odludzie? – wypytuje zdumiony kierowca w drodze na lotnisko w Tokio – będziecie nurkować?”. Wśród naszych japońskich znajomych najbardziej popularną „tropikalną” destynacją zdają się być Hawaje, a jeśli już ktoś zapuszcza się na wyspy Ryukyu, to zazwyczaj wybiera największą wyspę archipelagu – Okinawę. W naszym pensjonacie jesteśmy więc jedynymi gośćmi, a na przyległej plaży – oprócz (martwego zresztą) żółwia oraz oprawiającego swoją kolację lokalnego rybaka – nie spotykamy żywej duszy.
Ruszamy na rekonesans po okolicy. Ludzi i sklepów brak. Zabudowania szare i brzydkie. Chodniki zarośnięte mchem. Trafiamy za to na motyle wielkości wróbli, liście o średnicy metra oraz całą armię strzegących domostw pół-lwów-pół-psów. Te przybyłe z Chin stwory – zwane shīsā – często ustawia się parami. Osobnik z otwartą paszczą ma ponoć odganiać złe moce, a z zamkniętą – zatrzymywać dobre.
Na szczęście okazuje się, że kolację możemy zjeść w pensjonacie (Gorzej będzie ze śniadaniem, którego – dla nas zbyt wczesna – godzina nie podlega negocjacji, mimo że jesteśmy jedynymi gośćmi). Tutejsza kuchnia uważana jest za najzdrowszą na świecie (a mieszkańcy za najbardziej długowiecznych). Na lokalny przysmak chińskiej proweniencji, czyli smażone świńskie uszy, nie starcza nam odwagi. Próbujemy za to „morskich winogron” czyli przypominających zielony kawior glonów, „gorzkiego melona” goya o wyglądzie pomarszczonego ogórka, lokalnego makaronu soba (w rzeczywistości bliższego udonowi), „tofu” z orzeszków ziemnych oraz wyjątkowo pysznej tempury z tutejszych wodorostów mozuku.
Dzień kończymy zbiorową kąpielą w ofuro, jednym z naszych ukochanych japońskich wynalazków. Główna przewaga ofuro nad zachodnią łazienką wynika z faktu, że całe pomieszczenie jest wyłożone kafelkami i zaopatrzone w odpływ. Ku uciesze naszych dzieci, można więc pluskać do woli, bez obawy o zachlapanie podłogi. Przewaga druga – przed wejściem do wanny ciało dokładnie szorujemy i spłukujemy pod prysznicem, siedząc sobie wygodnie na niskim stołeczku (baterie prysznicowe zamontowane są na wysokości pasa). Wanna właściwa jest głębsza niż zachodnia i służy wyłącznie do relaksu, a nie do mycia. Co to za pomysł, żeby moczyć się w brudnych mydlinach! I w końcu, jako że woda w ofuro jest czysta, może z niej skorzystać cała rodzina. W japońskich domach zazwyczaj pierwszy kąpie się mąż, następnie dzieci i ewentualni dziadkowie, a na końcu żona. Na szczęście nasza wanna jest na tyle duża, że wskakujemy do niej wszyscy razem. To chyba pierwszy moment w ciągu dnia, kiedy możemy po prostu pobyć ze sobą, bez komórek, zabawek i innych rozpraszaczy uwagi. Po powrocie do Brukseli przerabiamy naszą łazienkę na ofuro!
Gdy wracamy do pokoju, na matach tatami rozłożone są już futony (czyli cienkie materace, w ciągu dnia chowane do szafy) i cudownie twarde japońskie poduszki, wypełnione ziarnami fasoli. Niepokoi nas tylko tabliczka informująca, że pokój możemy dzielić z mrówkami (zwłaszcza jeśli zostawimy resztki jedzenia) i polującymi na nie jaszczurkami. Żeby nie zwabić nieproszonych gości, wieczorną kaszkę podaliśmy Mili jeszcze w ofuro.
Kolejnego dnia objeżdżamy naszą wysepkę wzdłuż i wszerz. Na widok mieniącej się tysiącem odcieni błękitu Zatoki Kabira, nawet – zwykle dość oszczędny w zachwytach – Ignaś wydaje z siebie okrzyk niedowierzania. Dużą atrakcją dla obu chłopców jest też rejs łódką ze szklanym dnem, przez które widać imponujące korale, ryby i całą masę groźnie wyglądających stworów, skutecznie zniechęcających do morskich kąpieli. Według hotelowej broszury, oprócz rekinów zabić mogą też jadowite meduzy, węże morskie, a nawet zupełnie niewinnie wyglądające ślimaczki, po których ukąszeniu na przyjęcie odtrutki pozostaje zaledwie pół godziny.
Równie nieokiełznana jak fauna jest tutejsza flora: gigantyczne paprocie, ogromne (endemiczne dla tego regionu) palmy o cętkowanych pniach, wyrastające z morskiej wody drzewa mangrowe, stanowiące podobno świetną tamę dla fal tsunami. Chłopcy z zafascynowaniem odkrywają, jak rosną banany.
Z pięknem natury boleśnie kontrastuje brzydota wytworów ludzkich. Smętne, zapuszczone budynki, zapyziałe sklepiki à la PGR. Czujemy, że jesteśmy w najbiedniejszym regionie Japonii. Ishigaki – jedyne miasto na wyspie, do którego docieramy trzeciego dnia – to betonowy potworek. Zahaczamy o uliczkę z pamiątkami (większość – o ironio – „made in China”) i zmykamy do nieodległego parku Banna, gdzie zupełnie niespodziewanie odkrywamy ogromny (i zupełnie pusty!) plac zabaw.
Odwiedzamy też (rekonstrukcję) tradycyjnej wioski ryukyuańskiej, gdzie trafiamy m.in. na lokalne tańce i śpiewy przy akompaniamencie trzystrunowej gitarki obitej w skórę węża. Jak się dowiadujemy, instrument ten, zwany sanshinem, przywędrował na wyspy Ryukyu z Chin, dając następnie początek japońskiemu shamisenowi (dla odmiany pokrytemu skórą kota). Chłopcy najbardziej zadowoleni z bliskiego spotkania z ciekawskimi małpkami, które próbują wedrzeć się Wiktorowi do kieszeni.
Po powrocie do hotelu w łazience znajdujemy szorstką gąbkę podpisaną おふろ (ofuro). O… o… czyżbyśmy niedostatecznie dokładnie szorowali się pod prysznicem? A może wydały się nasze wieczorne kombinacje z kaszą? Na szczęście okazuje się, że gąbkę (do mycia ofuro, nie ciała) porzucono w naszej łazience przez przypadek.
Highlightem naszych mini-wakacji na Ishigaki miała być wycieczka na porośniętą dżunglą wyspę Iriomote. Przedostatniego dnia zrywamy się więc – z dużą pomocą Mili – skoro świt. Wieje jednak silny wiatr i trochę niepokoi nas wizja spędzenia ponad godziny na otwartym morzu lub – co gorsza – ugrzęźnięcia w dżungli, gdyby rejs powrotny został odwołany. Decydujemy się więc na dużo krótszą, bo zaledwie 15-miutową, przeprawę na maleńką wysepkę Taketomi, uważaną za żywy skansen kultury ryukuyańskiej. Czas faktycznie jakby zatrzymał się co najmniej kilkadziesiąt lat temu. Cała wyspa to zaledwie jedna wioska, licząca około 320 mieszkańców. Uliczki są z białego piasku – podobno, żeby łatwiej dostrzec jadowite żmije. Domy, drewniane, parterowe, otoczone murkami z misternie ułożonych kamieni. Na każdym kroku szczerzą zęby shīsā. Żadnych bankomatów, kombini czy samochodów. Głównym środkiem transportu są rowery i zapełnione turystami bawole wozy. W jedynym, miniaturowym sklepie spożywczym leciwa właścicielka sprzedaje własnej roboty lody na patyku.
Zamiast trekkingu po dżungli przechadzamy się niespiesznie wąskimi uliczkami, przyjmujemy pyszny lunch i zalegamy na plaży. Tu nasza uwagę zwracają przeczesujący piasek turyści. Dopiero po fakcie doczytujemy, że to, co wygląda jak „ziarenka piasku” to w istocie pancerzyki maleńkich otwornic w kształcie gwiazdek.
Duże wrażenie robią też na nas ogromne grobowce w kształcie skorupy żółwia – kolejny import z Chin. Do dziś Wyspy Ryukyu szczycą się własnymi wierzeniami, bliskimi animizmowi i szamanizmowi. Inaczej niż w pozostałych częściach Japonii, święte miejsca są niedostępne dla turystów, a najważniejsze funkcje „kapłańskie” pełnią kobiety.
Ot, sielski dzień, bez większych wydarzeń. Tylko Wiktor rozgląda się cały czas nerwowo i naciska na wcześniejszy powrót do Ishigaki. Jak się później okaże, stresuje go brak jakiegokolwiek wzniesienia na wyspie. Przy kolacji śmiejemy się z tego jego niemal obsesyjnego strachu przed żywiołami. Ja przy okazji relacjonuję mu właśnie przeczytaną książkę o wielkim tsunami z 2011 roku. Jakbyśmy sprowokowali los, bo dosłownie 2 godziny później – akurat w momencie, gdy już wszyscy ułożyliśmy się do snu – z futonów wyrzuca nas seria pionowych wstrząsów. Roztrzęsionych chłopców uspokajamy kłamstewkiem, że to tylko taki trening zorganizowany przez hotel, a sami z nie mniejszym przerażeniem debatujemy, czy powinniśmy ewakuować się gdzieś wyżej (nasz pokój jest na parterze, dosłownie 20 metrów od plaży). Niby nie ma zagrożenia tsunami, ale śpi nam się średnio, a rano z mniejszym niż zwykle żalem wracamy do Tokio.
Kochani, jestem pod wrażeniem. Piękny opis i zdjęcia. Ogromnie żałuję, że nie moglismy Wam towarzyszyć w tej podróży.