Od połowy marca tokijczycy z niepokojem wyglądają informacji na temat frontu sakury (kwitnienia wiśni), który przesuwa się powoli z południa na północ. Sezon wiśniowy rozpoczyna się w styczniu na subtropikalnej Okinawie, a kończy w maju na Hokkaido. Już miesiąc wcześniej w Starbucksie pojawiają się okolicznościowe różowe napitki, a w supermarketach połowa produktów sprzedawana jest w różowych opakowaniach. Co ciekawe, przed wiśniami pięknie kwitną śliwy i magnolie, ale nimi nikt nie zawraca sobie głowy.
W końcu 21 marca na „referencyjnym” drzewku wiśniowym w świątyni Yasukuni pojawiło się wyczekiwane pięć kwiatów i tokijska agencja meteorologiczna oficjalnie obwieściła nadejście wiosny. Na ten sygnał, mieszkańcy Tokio (matki z małymi, kolumny pracowników biurowych, staruszkowie z akwarelami, a przede wszystkim tabuny fotografów) karnie ruszyli do parków na obowiązkowe hanami (dosł. oglądanie kwiatów), zwyczaj znany od ponad tysiąca lat. W rozmowach i mediach dominują informacje na temat najlepszych miejsc do oglądania różowych kwiatów i stanu ich rozkwitu (rozróżnia się aż 11 faz!).
Radość z wiśniowych płatków trwa zaledwie dwa tygodnie. ale na tym też polega ich urok. Japończycy są niezwykle wyczuleni na punkcie ulotności życia Mono no aware (dosł. patos rzeczy) – piękno przemijania – to kluczowy koncept estetyki japońskiej, a efemeryczne kwiaty wiśni są jego doskonałym ucieleśnieniem. Nie przez przypadek kwiat wiśni stał się symbolem japońskich samurajów, którzy (podobnie jak wiśniowe płatki) kończą żywot w momencie największego rozkwitu.
Przemijanie przemijaniem, a tymczasem trzeba posilić ciało. Według japońskiego przysłowia, hana yori dango – “od kwiatów lepsze dango” (słodkie ryżowe kulki). Impreza hanami nie może się obyć bez hanami bento, czyli lunchowego pudełka z sezonowymi smakołykami. Do tego oczywiście duże ilości piwa i sake (w samym Tokio w okresie hanami z powodu zatrucia alkoholem hospitalizowano ponad 100 osób). Potrzebna nam też będzie błękitna brezentowa płachta, na której po zdjęciu butków stłoczą się wszyscy biesiadujący oraz duże ilości worków na śmieci. Jedną z osobliwości tokijskich parków (i w ogóle przestrzeni publicznej) jest bowiem zupełny brak śmietników. Nie ma ich nawet w toaletach, więc zużyte jaśkowe pieluchy taszczymy z powrotem do domu.
Kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać tak jak one. Przez dwa tygodnie uczestniczymy więc – we wszelkich konstelacjach – w wiśniowym szaleństwie. Z innymi mamami (ja), ze współpracownikami (Wiktor), w gronie rodzinnym. Wiśniowy sezon kończymy z przytupem na dorocznym pikniku organizowanym w parku Shinjuku przez japońskiego premiera. Zadziwia jakikolwiek brak środków bezpieczeństwa (moja ogromna torba nie budzi przy wejściu najmniejszego zainteresowania – rzecz nie do pomyślenia w Europie…). Na samej imprezie najciekawsi jak zwykle inni goście (np. szacowne matrony w tradycyjnych kimonach upychające w reklamówkach bento z łakociami). Nie udaje nam się uścisnąć dłoni premiera Abe, za to robimy sobie fotkę z jego kartonową podobizną.
Kontemplację kwitnących wiśni kontynuujemy w … Brukseli, gdzie spędzamy upojny tydzień, korzystając z wakacji szkolnych Ignasia. Choć pochodzą z Japonii, brukselskie wiśnie są jeszcze bardziej imponujące – kwiaty są intensywniej różowe i bardzie dorodne, tworząc na gałęziach małe bukieciki. Niektóre dzielnice (Etterbeek, Schaerbeek, Watermael-Boisfort) dosłownie toną w soczystym różu. Niestety pogoda (6-9 stopni i deszcz) nie zachęca do piknikowania, ale spotkania z przyjaciółmi, pizze, pity i pastille rekompensują wszelkie niedogodności.