Nawet w dosyć kosmopolitycznym Tokio mam poczucie, że bycie cudzoziemką jest moją cechą konstytutywną. Przekleństwem i atutem zarazem. I tak, gdy przez przypadek blokuję parkometr (wkładając banknot o zbyt wysokim nominale), stojąca za mną Japonka zaczyna rozmowę z pomocą techniczną nie od tego, że parkometr nie działa, ale że na parkingu znalazła się nieoczekiwanie z gaijinką. Gdy w porze lunchu przychodzę do pełnej restauracji, kelnerka pyta siedzącego przy czteroosobowym stoliku klienta, czy moja obecność nie będzie dla niego dyskomfortem, ale gdy po chwili to mnie dosadzają kompana, nikt nie sprawdza, czy nie będzie mi to przeszkadzać. Japończycy jasno dają wyraz przekonaniu o wyjątkowości własnej kultury, kuchni, etykiety. W obliczu japońskiego „ideału” stale mam poczucie własnej nieadekwatności – mówię za głośno, stopy mam za duże, moje dzieci nie potrafią usiedzieć w jednym miejscu. W porównaniu z eterycznymi, perfekcyjnie ubranymi, uczesanymi i umalowanymi Japonkami czuję się wielka, niezdarna i zapuszczona. W dodatku ciągle zapominam, że euforię czy złość należy zostawić w domowym zaciszu, a w sferze publicznej przywdziać maskę spokoju i samokontroli.
Z drugiej strony, jako cudzoziemka (będąca w Japonii tylko „przelotem” i obracająca się w dużej mierze w środowisku ekspatów), w wielu sytuacjach korzystam z taryfy ulgowej. Wiadomo, że gaijini to barbarzyńcy, więc nie można od nich wiele oczekiwać. I tak, gdy próbując rozszyfrować pokrętne instrukcje naszego GPSa, przejeżdżam w centrum miasta na czerwonym świetle, policjant puszcza mnie wolno, bo nie jest pewien, czy aby na pewno dobrze zrozumiałam, na czym polega moje wykroczenie. Gdy upuszczam na ziemię niemal nowy telefon – mimo moich protestów i wbrew warunkom umowy gwarancyjnej – za naprawę nie płacę ani jena, a na do widzenia słyszę jedynie dumne „Japanese service, madam”. Zbieram pochwały za znajomość kilku marnych zwrotów po japońsku i podstawową wiedzę o tutejszej kulturze. Od czasu do czasu zdarza mi się też usłyszeć zupełnie niespodziewany komplement na temat swojego wyglądu, na przykład „eleganckiego, długiego nosa” (który dla mnie jest akurat źródłem kompleksów).
Jednak zdecydowanie największą zaletą półtorarocznego pobytu w Japonii jest uświadomienie sobie, jaką jestem szczęściarą, że pochodzę jednak z innej kultury i nie muszę podporządkowywać się tutejszym rygorystycznym normom społecznym. Nie dotyczą mnie znane większości Japonek dylematy typu „praca albo dzieci”, konieczność przyjęcia nazwiska męża czy szykowanie temuż bladym świtem lunchowego pudełka bento. Lekce sobie ważę restrykcyjny dress code na każdą okoliczność czy podział świata społecznego na męski i żeński. Z niedowierzaniem słucham opowieści Japończyków, a zwłaszcza ich niejapońskich połówek o małżeństwie jako związku przede wszystkim praktycznym czy małżonkach zaczynających zwracać się do siebie per „mamo” i „tato” zaraz po wydaniu na świat potomka. Tym bardziej doceniam własnego męża, który mimo dwójki dzieci potrafi porwać się na romantyczny gest, a w samodzielnym przygotowaniu kolacji nie widzi zagrożenia dla swojej męskości.
Co ciekawe, doświadczenia Polek z dużo dłuższym stażem w Japonii są bardzo zróżnicowane – od pełnej asymilacji po trwałe poczucie bycia “inną”.
“Uświadomienie sobie, jaką jestem szczęściarą, że pochodzę jednak z innej kultury i nie muszę podporządkowywać się tutejszym rygorystycznym normom społecznym.” Zdecydowanie jesteśmy wielkimi szczęściarami! Ja strasznie odchorowałam próbę wtłoczenia mnie siłą w japońskie społeczeństwo, bo po prostu jest to nie możliwe. Cały czas nie mogę wyjść z podziwu dla dziewczyn, które dokonały pełnej asymilacji kulturowej. Pozdrawiam!
Pozdrowienia dla Ciebie również – właśnie odkryłam Twojego bloga i się zachwyciłam! 🙂
Ojej! Dziękuję pięknie 🙂
WESOŁYCH ŚWIĄT!