Nikt o zdrowych zmysłach nie decyduje się na lato w Tokio – słyszeliśmy na długo przed naszym przyjazdem do Japonii. Znakomita większość naszych zagranicznych znajomych na dwa wakacyjne miesiące wraca do Europy. Sami tokijczycy wytchnienia szukają w chłodniejszych górskich rejonach albo na północnej wyspie Hokkaido, choć mało kto pozwala sobie na urlop dłuższy niż tydzień. My w tym roku zostajemy w Tokio, w oczekiwaniu zapowiadanej na początek sierpnia córeczki. Do Polski wysyłamy jedynie Ignasia, który na skypie torturuje nas opowieściami o twarogu i porzeczkach.
Po japońskim lecie spodziewamy się najgorszego, a udaje nam się odkryć nieco inne, bardziej „dzikie” oblicze tego kraju.
Dopiero latem okazuje się, że Japonia to jednak Azja. Aseptyczne Tokio nagle pokazuje swoją mniej ulizaną naturę. W połowie lipca całkiem przyjemna i klimatyczna mżawka charakterystyczna dla pory deszczowej ustępuje miejsca prawdziwej łaźni parowej. Wystarczy uchylić drzwi klimatyzowanego wnętrza, a zderza się człowiek ze ścianą obezwładniającego gorąca i wilgoci – coś jakby zarzucić sobie na głowę mokrą, parzącą kołdrę. Na nic kilkakrotne w ciągu dnia prysznice, na nic parasolki przeciwsłoneczne, na nic ręczniczki do ocierania twarzy, bez których żaden Japończyk nie ruszy się latem z domu. Gorąc jest do tego stopnia nieznośny, że Japończycy mają nawet specjalne określenie na będące jego skutkiem „letnie zmęczenie” (natsubate).
Do tego dochodzi dzika letnia fauna. Nawet w centrum miasta bezlitośnie tną komary, po chodnikach i tarasach spacerują karaluchy wielkości pudełka od zapałek, a w przydomowym parku grasują całkiem pokaźne (choć podobno niejadowite) węże. Nic jednak nie przebije wrzasku cykad, które właśnie latem – po wielu (czasem aż 17!) latach pod ziemią w postaci larwalnej – budzą się do zaledwie kilkutygodniowego, dorosłego życia. Japońskie cykady to prawdziwe giganty (według chłopców, przypominają Kylo Rena z „Gwiezdnych Wojen”), a zarazem najgłośniejsze owady świata. Ich ogłuszający śpiew godowy przekracza podobno 100 decybeli, co odpowiada dźwiękowi młota pneumatycznego (oraz trelom naszej domowej krzykaczki).
Podobnie jak przyroda, również sami Japończycy zdają się latem bardziej żywiołowi. Po pracy zgrzebne biurowe uniformy zastępują kolorowymi yukatami (letnia wersja kimoną) i drewnianymi sandałami getta i ruszają na jedną z niezliczonych letnich imprez.
To właśnie latem (a nie z okazji Nowego Roku) organizowane są gigantyczne pokazy sztucznych ogni, zwanych hanabi. Hanabi to po japońsku „ogniste kwiaty” i faktycznie większość z nich ma kulisty kształt przywodzący na myśl pąki kwiatów.
W każdej dzielnicy odbywają się też większe lub mniejsze festyny, zwane matsuri. Każda okazja do świętowania jest dobra – a to ku czci lokalnego bóstwa, a to w modlitwie o dobre plony, a to dla uczczenia duchów przodków. Choć matsuri często mają genezę religijną, większość jest po prostu okazją do dobrej – czasem wręcz szalonej – zabawy.
I tak chramy organizują barwne procesje, w trakcie których figury lokalnych bóstw obnoszone są przez mieszkańców dzielnicy w przenośnych ołtarzach mikoshi. Czyli coś na kształt naszego Bożego Ciała, z tym że ciężkie mikoshi podrzucane są rytmicznie w górę i w dół, czasem z dodatkowym obciążeniem w postaci tancerzy, a wszystko odbywa się przy akompaniamencie transowej muzyki i gromkich okrzyków tłumu.
Z kolei w trakcie święta Obon (japońskiego odpowiednika Wszystkich Świętych) bardzo popularne są żywiołowe tańce odori. Zgodnie z japońskimi wierzeniami, to czas, kiedy dusze zmarłych wracają na ziemię, a zbiorowe pląsy pomagają w ich godnym przyjęciu. Nas najbardziej ujmuje inkluzywny charakter tych imprez. Tańczą wszyscy – od maluchów po seniorów, od debiutantów w jeansach i trampkach po zaprawionych tancerzy w pięknych tradycyjnych strojach.
Nieodzownym elementem letnich imprez są uliczne stoiska z jedzeniem. Mimo upału, festiwalowe rarytasy to przede wszystkim smażenina (yaki): szaszłyki z kurczaka (yaki-tori), smażony makaron z dodatkami (yaki-soba), klopsy z ośmiornicy (tako-yaki), grube naleśniki z kapustą (okonomi-yaki) czy ukochane przez Jaśka grillowane kalmary (ika-yaki). Na deser – obowiązkowo kakigori, czyli kopiec kruszonego lodu polany przeraźliwie słodkim syropem owocowym.
Są też atrakcje dla dzieci (np. łowienie rybek w misce), występy bębniarzy i niezliczone kramy z lokalną cepelią.
Słowem, nie tylko przeżyliśmy japońskie lato, ale będzie to jedno z naszych milszych wspomnień z Japonii!
Aniu, taki piękny opis, że decydujemy się dołączyć do Was w ciągu miesiąca, choć na parę dni:).
Byliśmy w Japonii już trzy razy, ale z Twojego bloga dowiaduję się więcej o tym kraju niż z własnych doświadczeń.
Czekamy na was z niecierpliwością, kochani!
Jak zwykle świetne. Tak trzymajcie i udanej jesieni.
Na japońska jesień załapiecie się i Wy 🙂