Jasinek od jakiegoś czasu nie czuje się najlepiej. Nawracający kaszel, gorączki. Czterokrotnie odwiedzamy popularnego wśród tokijskich ekspatów pediatrę. Ten po ekspresowym badaniu (szybki rzut oka do gardła i uszu i trzykrotne przyłożenie słuchawki bez rozebrania dziecka) za każdym razem stwierdza anginę, żartując przy tym, że „mamusie zawsze niepotrzebnie się martwią”. Jako że Jasiek świszcze i ledwo oddycha, postanawiamy zasięgnąć opinii drugiego lekarza. Rentgen wykazuje poważne zapalenie płuc, wymagające natychmiastowej hospitalizacji. W szpitalu czeka nas jednak koszmarna niespodzianka, bo każą nam zostawić Jasinka zupełnie samego. Obdzwaniamy inne szpitale, ale bariera językowa nie pozwala nam zrozumieć, czy będziemy mogli towarzyszyć Jaśkowi, a infolinia medyczna dla cudzoziemców jest czynna tylko do 20tej. Z pomocą przychodzi facebookowa grupa tokijskich mam ekspatek. Na zadanie w piątek o 23tej pytanie w ciągu godziny dostaję kilkanaście odpowiedzi. W kolejnym szpitalu na przyjęcie czekamy 7 godzin, w czasie których co najmniej dziesięciokrotnie musimy podać numer telefonu, adres itp. Przypomina nam się procedura wydania japońskiego prawa jazdy, kiedy przez cały dzień odsyłano nas z jednego okienka do drugiego (np. osobno po zdjęcie analogowe i cyfrowe).
W końcu trafiamy na oddział pediatryczny. Po podaniu tlenu, kroplówki i dożylnych antybiotyków, stan Jaśka poprawia się dosłownie z godziny na godzinę. Po wszystkich torturach (pobieranie krwi, wenflon itp.) bidulek jest jednak kłębkiem nerwów; śpi wyłącznie na rękach, a na widok białego fartucha wpada w histerię. Szybko też zaczyna się nudzić w szpitalnym łóżeczku, wskazując wymownie na swoje buciki i namawiając do brrrm, brrrm (spaceru). Nas też męczy koczowanie na lilipucim posłaniu, w towarzystwie trzech innych rodzin, zwłaszcza że jeden z japońskich tatów chrapie jak Godzilla. Skaczemy więc z radości, gdy po czterech dniach wypuszczają nas do domu.
Szczęście nie trwa jednak długo, bo już nazajutrz całą czwórkę dopada grypa żołądkowa (prawdopodobnie przyniesiona przez Ignasia ze szkoły), a kolejnego dnia Jasiek – oprócz biegunki – ma znowu kaszel i wysoką gorączkę. Spanikowani (choć ledwo żywi po nocy spędzonej w toalecie) wracamy do szpitala. Obawiamy się, że z powodu grypy żołądkowej Jasiek nie przyswaja antybiotyków. Lekarze twierdzą jednak, że tym razem to ‘tylko’ infekcja wirusowa i odsyłają do domu… Po dwóch dniach biedak nie jest w stanie ustać na nogach. Po raz trzeci zjawiamy się w szpitalu. Niestety okazuje się, że nasze obawy były zasadne.
Tym razem (jako że grypa żołądkowa jest bardzo zakaźna) lądujemy na pięć dni w jedynce. Co za luksus! Mamy nawet własną łazienkę i widok z okna jak z fototapety.
Szpitalny rygor nie pozwala jednak cieszyć się prywatnością. Na drzwiach można wprawdzie zawiesić tabliczkę nete imasu („śpi”), ale nie powstrzymuje to całodniowej procesji personelu. W 10-minutowych odstępach zjawiają się: pani od opróżniania koszy na śmieci, pan pobierający opłaty za posłanie, pani od mycia podłogi, pielęgniarka od inhalacji, lekarz od podawania antybiotyków, pielęgniarka od podawania probiotyków, pani od ustawiania sprzętów w pokoju pod kątem prostym oraz pielęgniarka od mierzenia temperatury. Żadna z tych czynności absolutnie nie może poczekać 30 minut, żeby dziecko mogło się spokojnie zdrzemnąć. Swoją drogą ta posunięta do bólu specjalizacja (krew pobiera Jaśkowi sześć osób: jedna od strzykawki, druga od wacika, trzecia od trzymania rączki itd.) tłumaczy pewnie niskie bezrobocie w Japonii. Szybko też odkrywamy, że relacja lekarz-pacjent wygląda zupełnie inaczej niż w Belgii. Lekarza tytułuje się tu sensei („mistrzu”), wita i żegna najgłębszym, 45-stopniowym rodzajem ukłonu (saikeirei), ale raczej nie wypytuje o stan pacjenta czy szczegóły leczenia. Jesteśmy chyba pierwszymi w historii szpitala pacjentami, którzy proszą o wyniki badań i nazwy podawanych dziecku leków.
Ostatnia niespodzianka czeka nas, gdy próbujemy uzyskać stosowne papiery dla naszej ubezpieczalni. Zaświadczenie w języku angielskim kosztuje ponad 10 tysięcy jenów (~350 PLN), a w japońskim – zaledwie 540 jenów. Jednak cena tego ostatniego wzrasta 10krotnie, jeśli ma być podany powód hospitalizacji…
Od wczoraj jesteśmy ponownie w domu, za tydzień badanie kontrolne. Z planowanego wyjazdu do Malezji nici, ale najważniejsze że jesteśmy razem, a Jasiek dochodzi do siebie.
Życzymy Wam zatem (już pod kątem Świąt:) ZDROWIA !!!
A mi to przypomina porodówkę na Klinicznej: codziennie po kilka ankiet, obchody z tuzinem studentów różnej płci i narodowości, sprawdzających, czy szycie się dobrze goi… – ale czego się nie robi dla dobra nauki 🙂
Dziecko śpi max 10 minut – akurat gdy po 20 minutach płaczu po pobraniu krwi uśnie, przychodzi pielęgniarka do kąpieli, ważenia itp. 🙂
Trzymajcie się, buziaki dla dzieciaków xxx
Dziękujemy i również (już noworocznie) wszystkiego dobrego! Podziwiam za takie poświecenie dla nauki 🙂 Mnie zdarzyło się parę razy pogonić ten upiorny korowód, co zostało skrupulatnie odnotowane („nerwowa matka”) w jaśkowej dokumentacji 😉
Smutna sprawa. Mam nadzieję, że wszystko już OK! Ja również spędziłam trochę czasu w szpitalu w Tokio – Mita Hospital, jednak nigdy nie zostawałam na noc, bo na szczęście nie było takiej potrzeby. Za to byłam pod wrażeniem jakości obsługi, i to takim wielkim. Pozytywnie wspominam, o ile można dobrze wspominać szpital 😉
Dzięki – to na szczęście historia sprzed półtora roku. Jasiek od tego czasu (odpukać) zdrowy jak ryba, a i nasze dalsze doświadczenia z japonska służba zdrowia były bardziej pozytywne 😉