Tokio wita nas gorącem i oparem (wilgotność sięga 90%). Ku naszemu zdziwieniu, już koło 18tej zaczyna się ściemniać.
W naszym mikro mieszkanku à la japonaise (w którym będziemy squatować do końca września) czujemy się jak w papierowym domku dla lalek. Są tu wprawdzie dwa pokoje, ale oba niewiele większe od łóżka (tak więc ubrania nadal trzymamy w walizkach), a tradycyjne ściany z półprzeźroczystego papieru powodują, że budzimy się nawzajem przy każdym zapaleniu światła czy stęknięciu Jaśka. Zmyleni zwyczajem pozostawiania parasolek przed wejściem do mieszkania, próbujemy zrobić to samo z jaśkowym wózkiem (i w ten sposób zyskać cenny metr kwadratowy), ale już nazajutrz dostajemy uprzejme lecz stanowcze upomnienie, że „zgodnie z japońską tradycją, przestrzeń wspólna powinna pozostać wolna od rzeczy osobistych”. W ogóle straszni z nas barbarzyńcy. W metrze jesteśmy jedynym źródłem hałasu i zapotu, w supermarketach strącamy produkty w (zbyt ciasnych dla nas) alejkach.
Powoli odkrywamy okolicę. Mieszkamy dwa przystanki od słynnej stacji Shibuya, z ponoć najbardziej ruchliwym na świecie skrzyżowaniem. Krzykliwe neony, huk muzyki, a przede wszystkim kosmicznie poprzebierane indywidua (królują lolitki wszelkiej maści) powodują, że czujemy się jak na marsie. Nasza dzielnica (Meguro) jest na szczęście zdecydowanie mniej przytłaczająca, choć i tu jest masa barów i knajpek, z których ochoczo korzystamy po pięciu latach na brukselskim odludziu. Lokalne jedzenie – sushi, czy makarony z bulionem i dodatkami (ramen, udon) – są przepyszne i dużo tańsze niż w Brukseli. Jednak takie luksusy jak chleb (6 eur) jabłka (2 eur za sztukę) warzywa, sery itp. (czyli wszystko, co normalnie jemy) kosztują fortunę. Rozczulają nas też rozmiary porcji (100 g. mięsa, 1 jajko czy 3 kromki chleba w opakowaniu). Jasinek tutejszy „słoiczek” dla dwulatka uznaje za przystawkę i dopycha kolejnymi dwoma. W nowym mieszkaniu zabieramy się za wypiek chleba i zakładamy warzywniak na balkonie!
Robimy też postępy w rozmówkach japońskich. Pewne formułki mamy już opanowane: ‘kawaii desu ne!’ – pada najczęściej na widok Jaśka, czyli że słodziak. My przytakujemy, więc następuje pytanie o wiek (‘nan sai desu ka?’). Issai (roczek) – odpowiadamy. Na to rozmówca woła z niedowierzaniem, graniczącym z przerażeniem: ‘okii desu ne!’ (Ooo, ale wielki!). Gorzej w restauracjach, gdzie na moje (płynnie już po tygodniu zadawane) pytanie, czy jest coś bez mięsa, dostaję najczęściej makaron z wody (okraszony wielkim popłochem, że gaijinka kolejne pytanie będzie chciała zadać po angielsku).
Przedszkole Ignasia w zasadzie nie rożni się od tego w Brukseli, oprócz tego, że większość uczniów skośnooka, a na placu zabaw wrzask cykad zakłóca wrzask dzieci. Ogólne wrażenie bardzo pozytywne, a Ignaś, ku naszej radości, zakumplował się już z dwójką dzieci, z którymi jeździ co rano autobusem. Biedaczek jest tak wycieńczony porannym wstawaniem, że drugiego dnia w drodze do domu padł w jaśkowym wózku i obudził się dopiero kolejnego ranka.
Wiktor ma już pracową pieczątkę (która tu zastępuje podpis) i wizytówki w katakanie (jednym z trzech alfabetów japońskich, używanym do zapisywania słów pochodzenia obcego).
Ja zaprzyjaźniam się z Jasinkiem i wspólnie odkrywamy naszą dzielnicę, głównie maleńkie, wypielęgnowane parki czy schowane pomiędzy biurowcami świątynki buddyjskie, do których w czasie lunchu wpadają na szybkie modły okoliczni salarymani.